Rano śniadanie i tym razem o czasie wymeldowujemy się z Jambo Brothers i przenosimy do pobliskiego Units Bungalows. Standard identyczny a jest trochę taniej. Słońce praży niemiłosiernie, trochę nurkujemy, a jak chowa się w końcu za chmurami, idziemy pobiegać, tym razem w prawą stronę. Niestety dobra pogoda jest chyba wpisana w klimat Zanzibaru, chmury szybko się przerzedzają i truchtamy w pełnym słońcu. Jakieś 4km od Nungwi kończy się plaża i zaczynają skały, my na bosaka, więc wracamy. W międzyczasie zaczął się odpływ, woda cofa się kilkaset metrów, odsłaniając połacie wodorostów i skał. Wracamy wymęczeni słońcem i spragnieni jak diabli.
Trochę relaksu i idziemy w ostatnią możliwą stronę; w głąb lądu. Nad wybrzeżem stoją budy z pamiątkami, sklepiki, itp. a kawałek dalej zaczyna się regularna wioska. Przygnębiający widok; małe, biedne sklepiki, brudne dzieci, regularny trzeci świat... Aż dziw bierze, gdzie się podziewają te wszystkie pieniądze, które tu zostawiają turyści. Bo na pewno nie są inwestowane w okolicy. Znajdujemy małą jadłodajnię i w końcu jemy coś naprawdę pysznego; smażone mango w miodowej polewie. I w końcu w lokalnych cenach, za jakieś 1,5$. Poprawiamy jeszcze ananasem, który sprzedawca pokroił nam w plastry, pycha.
W międzyczasie wyłączają prąd (zjawisko ponoć powszechen) i mamy okazję zobaczyć, co się wtedy dzieje; wszyscy siedzą po cichu, przy świecach, tylko kilka nielicznych knajp ma swoje generatory prądu...