Śniadanie i jedziemy dalej. Najpierw lekki rzut oka na Antisrabe; pokolonialny dworzec kolejowy, notabene nieczynny, kolej podobno już nie wozi ludzi, tylko towary, potem pomnik zjednoczenia plemion malgaskich, tutaj mamy małą przyjemność obcowania z handlarzami, obstąpili nas, wrzaski, krzyki, brrrrr. Na tym koniec atrakcji miasteczka, jakimiś niesamowitymi wertepami jedziemy do świętego jeziora Andraikiba, tutaj kilkadziesiąt handlujących pamiątkami dzieci, kamyki, naszyjniki, itd. Mały trekking w dół jeziora, powrót i znowu te dzieci, rejwach straszny, wrzaski, krzyki, normalnie jesteśmy atakowani. Kupujemy jakieś duperele i odjeżdżamy. Jeszcze krótki postój nad drugim jeziorem i w drogę. Gdzieś na trasie lunch w knajpie przy drodze, z tubylcami. Standard żywieniowy tutaj to miska ryżu i kawałek ryby albo kurczaka.
Ryż jak się dowiaduję jest tutaj podstawowym elementem diety, tubylcy jedzą go trzy razy dziennie. Zresztą przy drodze widać wszędzie poletka ryżowe. Krajobraz nie jest płaski, sporo górek i soczysta zieleń.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Miandrivazo, mamy tu spędzić noc w Boabab Hotel. Mieścina to niezła dziura, nie ma asfaltu na drodze. Wydawałoby się, że hotel, w którym mamy spać jest tu jedyny, ale okazuje się, że jest jeszcze 11 innych. Ciekawe gdzie, bo wydaje się, że jest tu jedna ulica. Standard hotelu raczej mizerny, dobrze że jest wiatrak, bo strasznie parno. To podobno drugie najcieplejsze miasto na Madagaskarze. Na tak zwane miasto nawet nie wychodzimy, życie tutaj jest regulowane przez słońce, jak go nie ma, to wszystko się zamyka i ludzie idą spać. Jemy coś w hotelu, nawet niezłe, ryż z warzywami i sałatka, włączamy wiatrak i spać. Wifi w hotelu brak, ale karta SIM działa.