Śniadanie, pakowanie, chwila na plaży i równo o 11-ej podjeżdża po nas busik. Do Gilimanuk jest tylko 150km, co na Bali oznacza 4h jazdy. Dobrze chociaż, że w busiku jesteśmy sami, niezły luksus. Pierwsza połowa drogi, jak wczoraj, mocno zamieszkałe tereny, non-stop sklepy, biznesy, knajpy, świątynie, banery. I tak w kółko. Dopiero potem widać trochę zieleni i przestrzeni, pola ryżowe, nawet morze.
Równo po czterech godzinach jesteśmy na przystani Gilimanuk. Nasz kierowca się zakręcił i przekazał nas kolejnej osobie. Ten kupił bilety, chwycił walizkę i pognał na prom. A my głodni...
Prom oprócz ludzi, niewielu zresztą, przewozi auta, skutery, itd. Jako białasy jesteśmy mile przywitani i nawet zaproszeni na mostek, skąd kapitan steruje statkiem.
Po godzince dobijamy do Jawy, port Ketapang, tutaj przejmuje nas kolejna osoba i odwozi do hotelu. Ten raczej słaby, chociaż z basenem, jemy obiad, ale w ogóle nam nie smakuje.
Do miasta Banyuwangi kilka kilometrów, podjeżdżamy jakimś busikiem. W opinii recepcji największe atrakcje miasta to: night market, park i shopping mall, tiaaaa. Żadna z powyższych atrakcji nie budzi naszego entuzjazmu, poza tym trwa ramadan i wszędzie słychać muzezinów. Wyspa muzułmańska, na ulicach większość facetów, niby przyjaźni, ale strasznie się gapią, że aż czujemy się nieswojo. No i nie widzimy żadnych białych. Coś jemy, małe zakupy (w tym na jakimś straganie nasze ulubione salak pondoh, czyli snake fruit, 10k czyli 2,6zł za kg) i chcemy wracać. Tylko jak? W mieście nie widzieliśmy też żadnej taksówki, więc drepczemy na piechotę. Całe szczęście widzimy jakiś busik, który jeździ główną drogą, robiąc za komunikację miejską, której też nie stwierdziłem. Macham, wsiadamy i jesteśmy w hotelu. Co ciekawe podwózka kosztuje 10k a w stronę odwrotną 40k. Tak się rżnie turystów...
Próbujemy złapać trochę snu, bo około 12-ej w nocy mamy transport do Ijen.