Do Nungwi prowadzi wąska asfaltowa droga z masą pieszych i rowerów. Mijamy mizerne zabudowania, trzeba przyznać, że jest biednie. Mijamy też sporo lokalnych dalla-dalla i stweirdzam, że taxi to był dobry wybór; każde dalla-dalla jest wypełnione po brzegi ludźmi.
Po ok. godzinie jesteśmy na miejscu, przywiezieni pod bungalowy Jumbo Brothers. Jest już ciemno, pokój może być (35$), więc bierzemy. Aha, do morza jakies 40m:)
Kierowca nas chyba polubił, bo zaprasza nas do swojego domu. Zaciekawieni zgadzamy się, kupujemy piwko, żeby nie iść z pustymi rękoma i jedziemy. Jakies 5min jazdy samochodem, 5min spacerku ciemnymi, kamienistymi ścieżkami i jesteśmy u celu. Chatka biedna, z pustaków, nieotynkowana, na podłodze beton, bez bieżącej wody. Poznajemy gospodarza i jego żonę: brat kierowcy jest właścicielem auta i hoduje kurczaki, żona jak na muzułmankę przystało; cicha i wycofana, cały czas w cieniu. Faktycznie: w chacie większośc pomieszczeń zajmują kurczaki; pisklęta, średńie i już duże, wyrośnięte. Wszystkich jest pewnie ok. tysiąca i co jakiś czas któryś kurczak idzie pod nóż, dając źródło utrzymania właścicielowi. Jest miło, pijemy piwko, co chwila przychodzi jakiś sąsiad, chłopcy na szybko przygotowują jakieś skręty a trzeba przyznać, że mają w tym niezłą wprawę... Gadka szmatka o wszystkim i o niczym, potem odwożą nas do hotelu, jakaś przekąska nad brzegiem morza i spać.
Mała refleksja: bez telewizji, Internetu i Facebooka, ale ludzie żyją jakoś bliżej siebie; spotykają się, rozmawiają...