Niestety nie ma tu Internetu, więc po śniadaniu idziemy poszukać czegoś innego. Ceny różne, nawet od 15$ za noc, ale o Internet trudno, jedyne miejsce, gdzie działa, kosztuje 135$, za to jest naprawdę ładne.
Nungwi to niezła wiocha, bungalowy i budy postawione bez ładu i składu, nie ma nawet asfaltu. Ale wszystko wynagradza wszechobecne turkusowe morze i drobny piasek, zupełnie jak mąka.
Trochę nam schodzi na tych wędrówkach, więc jak w końcu znajdujemy coś ciekawego i chcemy się wyprowadzić z Jumbo, recepcjonista mówi, że zaczęła się następna doba i każe nam płacić. Dochodzi do małej awanturki, ale nie jest łatwo i w efekcie zostajemy jeszcze na kolejną noc.
Wifi w Nungwi jest tylko w drogich hotelach, internetowych kafejkach albo w dwoch knajpach; Coco Cabana i Mamma Mia. W jednej z nich parkujemy na dłużej i nadrabiamy zaległości mailowe. A to wszystko za 10k tanzanskich szylingow, za niezly sok i koktajl.
Idziemy na dłuższy spacer plażą w lewą stronę i dochodzimy do Kendwy, czyli następnego skupiska hoteli i knajpek. W jednej z nich, włoskiej jemy masakrycznie drogi obiad (25k szylingow = 15$), obserwujemy zachód słońca i zbieramy się z powrotem. A tu niespodzianka; w tą stronę przyszliśmy plażą a w międzyczasie zaczął się przypływ i plaża częściowo zniknęła. Pół biedy, jeśli woda jest po kolana i po pas, ale miejscami jest po szyję. A my mamy ze sobą cały sprzęt; aparat fotograficzny, telefony, paszporty... Na dodatek zaszło słońce i jest masakrycznie ciemno. Po drodze wchodzimy nawet na teren jakiegoś luksusowego hotelu, gdzie przyświecach serwują kolację. Twardo trzymamy się plaży i w końcu nieźle wymęczeni docieramy do Nungwi. Droga powrotna, ok. 4km zajęła nam ponad 2h.