W temacie hotelu Pakachi: teren wysprzątany, ścieżki wysypane piaseczkiem, plaża zamieciona, wszystko super, ale bungalowy w słabym stanie technicznym. Drzwi się nie domykają, jedno gniazdko na cały pokój, oświetlenie jak na przesłuchaniu, wszystkie urządzenia sanitarne masakrycznie zaśniedziałe - słabo. A na dodatek pod prysznicem słona woda. Więc po śniadaniu wyruszamy na poszukiwania nowego lokum.
Jesteśmy w połowie drogi między Jambiani i Paje, a ponieważ słyszeliśmy, że w Paje są ładniejsze plaże - idziemy w tą stronę. Odwiedzamy z sześć hoteli, wszystkie na plaży; standard i ceny przeróżne, od 25 do 400$. Odwiedzamy też Cristal, jest niezły i kosztuje 55$. Nasz wybór pada na Mbuyuni Beach, tuż obok Pakachi. Cena przystępna, 40$ za noc, ale standard naprawdę niezły; jest basen, wi-fi, ale pokój po prostu zwala z nóg, ma chyba z 80m2. Przenosimy się więc.
Ocean ma tutaj dosyć specyficzne odpływy i przypływy; otóż jak jest przypływ, wszystko jest normalnie, ale podczes odpływu woda cofa się na jakiś kilometr i odsłania piasek lub wodorosty, w zależności od miejsca. Im bliżej Paje tym więcej piasku a mniej wodorostów. Sytuacja z odpływami/przypływami powtarza się co 6h.
Idziemy na space do Jambiani, jakieś 40 minut brzegiem morza. Co jakiś czas jakiś hotelik albo knajpka, ale zupełnie nie wiadomo, gdzie zaczyna się wioska. W końcu znajdujemy, biedne chatki, bose dzieciaki, kilka lokalnych sklepów - nie wygląda to dobrze. Kupujemy tradycyjnie ananasa (jak zawsze przepyszny) i wracamy.