Około 8:30 podjeżdża po nas pick-up z 8 miejscami do siedzenia na pace. Trochę krążymy po Chiang Mai i jak w końcu jest pełen jedziemy na północ. Zaczynamy od parku orchidei i motyli. Tak ekscytujące, że aż strach, dla mnie nuda, ale niektórym się podoba... Następna jest przejażdżka na słoniach, generalnie spoko, ale te zwierzęta jakieś biedne, więc żywimy je bananami, które przezornie sprzedaje obsługa. Jazda trwa jakieś 20min, potem 'wioska' długich szyi, plemienia z Birmy, gdzie kobiety wydłużają sobie szyje zakładając metalowe obręcze. Całość też sprawia przygnębiające wrażenie, kobiet jest raptem z dziesięć, każda nieruchomo siedzi przy swoim skromnym straganie i uśmiecha się do zdjęć, słabo... Następnie przeprawa w klatce drugą stronę rzeki i lunch-zawinięty w liście ryż z tofu, mi smakowało. Potem obiecany trekking, czyli 30min spaceru w stronę wodospadu, tam możliwa kąpiel i powrót. I to jest nawet fajne, pod wodospadem można się popluskać. Jeszcze rafting łodzią po miejscami trochę rwącej rzece i na koniec kilkaset metrów tratwą. Przed raftingiem wszyscy słuchamy wykładu kapitana (na oko ma kilkanaście lat) na temat bezpieczeństwa i jak się zachowywać podczas spływu. Ale jego angielski jest taki, że ja nie rozumiem nawet jednego słowa a gadał dobre 5 minut:)
Wiosłujemy ze 20minut, potem przesiadka na tratwę i koniec. Odwożą nas do hotelu, ale przed Chiang Mai stoimy w jakimś potwornym korku i na miejscu jesteśmy sporo po 18-ej.
Podsumowując wycieczkę: bez rewelacji i niezła sztampa, ale nie żałujemy. Pewnie można więcej i lepiej, ale trzeba mieć więcej czasu, żeby wszystko sobie zorganizować.
Krótkie ogarnięcie, idziemy coś zjeść i na zakupy, żeby nie marnować czasu bierzemy tuktuka (100bath). Jedzenie, zakupy, przekąski, zakupy, picie, zakupy - w tak miły sposób spędzamy wieczór. Fakt faktem, że w hotelu jesteśmy z powrotem około pierwszej w nocy, w recepcji zamawiamy poranny transport na lotnisko, pakowanie i zostało nam jakieś 3h snu...