Hotel bez śniadania, więc jemy coś obok, wsiadamy na skuter i jedziemy na plażę. Jest blisko, szeroka, mocno piaszczysta, są mocne fale i surferzy. Słońce daje, fajnie. Ceny jedzenia zbliżone do Gili. Wymieniamy dolary (kurs duuuużo lepszy, tu jest 1330k za 1$, potem widziałem nawet 1350k a na Gili 1300k), potem jakieś małe zakupy, sklepów z pamiątkami i podróbkami cała masa.
Skuterem jedziemy do świątyni Tanah Lot, jakaś niecała godzina jazdy. Bilety po 60k, do świątyni a właściwie kompleksu świątyń trzeba przejść przez regularny bazar. Ale świątynia bardzo ładna, na skałach nad brzegiem morza, fale się rozbryzgują, widowiskowo to wygląda. Dużo ludzi, sprzedawców, itd. Zachód słońca spektakularny. Wracamy już po ciemku, gubimy drogę, w końcu jesteśmy w hotelu. W międzyczasie orientujemy się, że gdzieś posialiśmy aparat fotograficzny ze wszystkimi zdjęciami, szukamy, nie ma. Wydaje nam się, że został w busie, który przywiózł nas do Canggu. Szukam, piszę, dzwonię, w końcu udaje mi się zlokalizować firmę-operatora tego busa, jest już trochę późno, ludzie śpią albo nie można się z nimi dogadać, w końcu trafiam na kogoś, kto obiecuje pomóc. Zobaczymy...
W ogóle to pechowy ten wyjazd: o pierwszej wtopie nie piszę, bo chcę o niej jak najszybciej zapomnieć, potem okazuje się, że pomyliłem daty na jeden przelot Air Asia i były na kwiecień a nie na maj, potem straciłem klapki a teraz jeszcze ten aparat fotograficzny. Masakra...