Męczy nas jet-lag, wyruszamy dopiero po 12-ej, przed nami jakieś 40 km do Ubud. Ruch masakryczny, oczy trzeba mieć dookoła głowy, wolna amerykanka, każdy jedzie, jak chce. Wystarczy, że na moment odjadę od lewej strony, żeby ominąć jakąś dziurę i już się tam ktoś ładuje. Droga zajmuje nam jakieś dwie godziny z małym postojem w miejscu, gdzie wytwarzają lawak coffee (nie próbowaliśmy), czyli kawę, której ziarenka są najpierw zjedzone przez zwierzątka, potem wykupkane i dopiero zmielone. Za to próbujemy inne rodzaje kawy i herbaty, smaczne:)
W Ubudzie parkujemy maszynę przy Ubud Palace, chwilę tam chodzimy, jakieś zdjęcia, pyszne gado-gado plus soki w knajpie obok. Ubud jest fajny, ma klimat, szkoda, że nie mamy więcej czasu...
Jedziemy do Tegalalang obejrzeć tarasy ryżowe, to kolejne 40 minut na skuterku. Tam wszechobecna komercja, stragany, sprzedające kartki i żebrzące dzieci (wszystkie zbierają na szkołę). Tarasy ładne, wejście bezpłatne (coś tam zbierają, jakieś dobrowolne datki) przez jedną z wielu knajp. Trochę turystów, tubylcy pracują przy ryżu, spora przestrzeń, zielono, jakoś tak cicho i spokojnie w odróżnieniu do chaosu na drodze.
Robi się późno, trzeba wracać, znowu przez kurz, smród i spaliny. Powrót zajmuje nam jakieś 2,5h, już w okolicy lotniska ładujemy się na fragment autostrady (nawigacja tak poprowadziła). Przy wyjeździe bramki, żeby wyjechać, trzeba mieć specjalną kartę, my niestety nie mamy takowej. Ktoś nas na szczęście poratował i jakoś wyjechaliśmy. W naszej okolicy jesteśmy już grubo po 18-ej, słońce zaszło, znowu za późno do Uluwatu... Oddajemy skuter, idziemy na plażę na jakiś sok i kukurydzę. Uffff...