Busik podjeżdża trochę spóźniony i pełniutki, w spartańskich warunkach jedziemy do bazy pod wulkanem Ijen, dobrze, że tylko 1,5h.
Tutaj grupa trochę się powiększa, dostajemy latarki i maski, w drogę. Latarki się przydają, dochodzi trzecia w nocy, ciemniutko. Idziemy pod górę, jakaś grupka zapaleńców narzuca takie tempo, że grupa się rozciąga i w efekcie rozłącza. Takich grup jest oczywiście wiele. Na wchodzących czekają i nawet podążają za nimi w ślad kolesie z wózkami oferując usługę taxi. Nie widziałem, żeby ktoś skorzystał.
Odbijamy w dół krateru i zamiast regularnej ścieżki, jak do tej pory, trzeba skakać po kamieniach. Co jakiś czas ustępujemy drogi pracującym tu ludziom targającym na górę nosidła z kawałami siarki, ważącymi, bagatela, kilkadziesiąt kilogramów. Na dole jest miejsce, gdzie obłupują te kawały siarki, dodatkowo strasznie dymi i śmierdzi siarką. Czas, żeby założyć maski, które dostaliśmy przy wejściu. Co jakiś czas pojawiają się też słynne niebieskie płomienie. Trochę się tam zasiedzieliśmy, ale w końcu idziemy z powrotem na górę i w lewo, na wschód słońca. Robi się coraz ładniej, wszystko już widać i trzeba przyznać, że widok oszałamia. W dole seledynowe jezioro, obok dymiący krater, gdzie przed chwilą byliśmy, po lewo tonący w chmurach szczyt. Wstaje słońce i jest naprawdę przepięknie. Robimy sporo zdjęć, przestrzeni jest dużo, ludzie nie wchodzą sobie w drogę. Ze słońcem przyszło też ciepło, więc jest fajnie. Ale trzeba się zbierać, przewodnik nakazał, żebyśmy o 6:00 zaczęli schodzić w dół. Więc schodzimy. Jesteśmy wysoko, około 2800 mnpm, więc piękne widoki na piętrzące się niżej chmury.