Jedziemy stanową 15 i w pewnym momencie droga przebija się przez monumentalne kamienne szczyty, świetnie to wygląda, szkoda, że pada. Przejeżdżamy obok Valley of Fire, ciągle pada, rezygnujemy. Las Vegas wita nas korkiem na wjeździe. 4-6 pasów i wszystko stoi.
Dzisiaj szczęśliwie śpimy u znajomej, z którą przypadkowo zgadałem się kilka dni temu. Dojeżdżamy, mały relaksik i idziemy w miasto, niestety pada, rzecz mocno nietypowa jak na pustynne Vegas. Jesteśmy po kolei w:
- Fontainbleau, tu przy rejestracji w kasynie dają po 10$ na automaty, korzystamy i w efekcie ja wychodzę z 40$,
- Fremont, to trochę bardziej na północy, podobno mordownia, ulica - imprezownia,
- Bellagio - luksus aż kapie, wiadomo, wystawa z kwiat, itd. No i te tańczące fontanny na zewnątrz,
- Country Club Ole Red, muzyka na żywo, imprezka, najdroższe piwo ever (17$),
- Chandolier, też na wypasie.
Cały czas pada, my trochę się przemieszczamy na zewnątrz i mokniemy, brrrr.
Wracamy do domu i jedziemy do pobliskiego, lokalnego, nowiutkiego kasyna Durango. Trochę automaty i potem regularna ruletka, stawki min. 10$, tak tu się gra. Mam szczęście, trochę wygrywam, wracamy mocno po drugiej.