Późne chodzenie spać i są efekty; budzimy się dopiero ok. południa, masakra!
Czym prędzej wychodzimy na miasto; najpierw śniadanio-obiad w okolicy, potem spacer w kierunku Avenue of Stars na wybrzeżu. Po drodze oczywiście tłumy ludzi, przemieszczających się w wszystkich możliwych kierunkach. W bliskim sąsiedztwie jest kilka bazarów i ulic handlowych i tam właśnie generuje się największy ruch. Jest to trochę męczące, więc z przyjemnością siadamy na chwilę w tak zwanym parku (Rest Garden) przy Nathan Road. Tak zwanym, bo jest tam kilka drzew i tyleż ławeczek. Nie tylko my szukamy tam wytchnienia od betonu i wszechogarniającego zgiełku...
Dochodzimy do Tsim Sha Tsui, tutaj znowu tłok, troch ekskluzywnych sklepów i jakby więcej białych ludzi. Bo w 'naszej' okolicy są raczej rzadkością. A czarnych, których widziałem można policzyć na palcach, i to jednej ręki.
Promenada robi super wrażeni, głównie przez widok na wyspę Hong Kong z jej wieżowcami i neonami. Szkoda tylko, że jest mgła (albo smog) i widok nie jest taki, jak widziałem na zdjęciach. Cóż, przyjdziemy tu jeszcze raz, zresztą na wyspę też trzeba popłynąć...
Na promenadzie sporo turystów, pstrykają zdjęcia, szczególnie przy pomnikach Bruce Lee i postaci przemysłu filmowego. Poza turystami można zobaczyć lokalnych biegaczy, których nie widziałem nigdzie wcześniej. Co ciekawe na mieście prawie wcale nie ma rowerzystów. I to pewnie jedna z wielu rzeczy, które różnią Hong Kong od Pekinu, gdzie jak śpiewają, jest 9 milionów rowerów.
Do hotelu wracamy trochę inna drogą po drodze zahaczając o:
- kolejny bazar z masą tanich podróbek,
- małą, japońską knajpkę z pysznym (i niedrogim) sushi,
- McDonaldsa, bo mamy ochotę na lody a takowych nigdzie nie ma,
- sklepy, już w Mong Koku.
Po drodze rozglądamy się też za nowym miejscem pobytu, co wbrew pozorom nie okazuje się proste. Zaczynamy od Chungking Mansion w Tsim Sha Tsui a kończymy w budynku, w którym aktualnie śpimy. I tak: albo nie można się dogadać, albo nie ma miejsc, albo ceny z kosmosu. Więc pewnie zostaniemy tam, gdzie jesteśmy...
I jeszcze kilka uwag po odwiedzeniu niemałej ilości sklepów, sklepików i straganów: towary markowe w sklepach firmowych są tutaj raczej droższe niż w Europie (cena Clarksow to okk 400zl, gdy takie same można kupić w Polsce za jakieś 300zl), ale za to na bazarkach - hulaj dusza; ceny atrakcyjne i jeszcze można się targować.
Oczywiście z zamiaru zmiany nawyków spaniowych nic nie wychodzi, ciężko zasnąć przed 3 rano...