Kilka godzin snu i znowu na nogach. Czeka nas prawie 12h w pociągu, więc na dworcu zaopatrujemy się w zapas kanapek i wody, co okazuje się zupełnie niepotrzebne. W pociągach w Indiach nikt z głodu nie umrze, pod warunkiem oczywiście, że ma kaskę. Obsługa cały czas roznosi jedzenie, napoje, słodycze, można nawet zamówić gorący obiad. Do tego na stacjach pojawiają się miejscowi i też sprzedają różne rzeczy; banany, orzeszki, itd. Nam najbardziej przypadl do gustu 'czaj', czyli ichniejsza herbata, pyszna, slodka jak ulepek, za jedyne 6 rupii.
Standard pociągu słaby, ale nie można narzekać za te pieniądze. Dodatkowo, jak zostawiliśmy za sobą slumsy i biedę Mumbaju, za oknem widać soczyście zielone krajobrazy, więc jest ok. Ten kolor jest pewnie wynikiem często i gęsto padającego deszczu, czego i my doświadczamy. Miejmy nadzieję, że na Goa już tak nie będzie.
Pociąg ma jakąś godzinkę spóźnienia i jak dojeżdżamy do stacji w północnym Goa jest już ciemno. Nie mamy dokładnego planu dokąd jechać, po przeczytaniu pozytywnych opinii decydujemy się na Calangute. Prepaid taxi koszuje ok. 500 rupii, ale obok stoi masa tuk-tuków więc wybieramy jeden z nich (350 rupii). W Calangute szukamy hotelu; pierwszy może być i kosztuje 1700 rupii (po krótkiej rozmowie 1400), ale wybieramy drugi, dużo fajniejszy, bo za 1000 rupii i nawet z basenem i wifi (alleluja). Zostawiamy rzeczy i krótki spacer po rozświetlonym i pełnym straganów miasteczku. Docieramy nas morze, ale ciemno straszliwie. W międzyczasie okazało się, że nie ma naszych wymarzonych chatek z bambusa na plaży, bo poza sezonem są rozbierane... Szkoda:(