Krótkie rozeznanie i zmieniamy hotel na położony bliżej plaży. Jest co prawda trochę droższy (1350 rupii po intensywnych targach, regularna cena podobno 2200 rupii), ale z bezpośrednim zejściem do plaży, ładnie zagospodarowanym terenem z palmami kokosowymi i bananowcami i przede wszystki wifi, z którego można korzystać w pokoju (tak naprawdę to na balkonie). Nie wspominałem, ale net w poprzednim hotelu był dodatkowo płatny a zasięg obejmował tylko recepcję. A hasło wstukał mi osobiście główny manager, bo było tajne i recepcjonista go nie znał:)
Najdroższe jak do pory śniadanie kosztuje 600 rupii, ale naany sa wypiekane na miejscu i na naszych oczach.
Spacer po plaży, morze mocno wzburzone, czerwone flagi oznaczające chyba zakaz kąpieli, co jakiś czas ratownicy wyganiający delikwentów z wody. Przy okazji poznajemy strategię plażowych sprzedawców płci obojga: przedstawiają się z imienia, nawiązują personalny kontakt a gdy mówię, że 'not now', patrzą głęboko w oczy i proszą 'ok, but PROMISE, that you will come back'. Niezłe, niezłe:) Jedna kobieta nawet powiedziała, żebym wrócił, bo inaczej złamię jej małe serce (dosłownie).
Pogoda jak w bollywoodzkim filmie, raz słońce, raz deszcz, tego drugiego całe szczęście mało, chociaż niebo raczej zachmurzone. Woda w morzu raczej ciepła. Co ciekawe, pewnie dlatego, że poza sezonem, ale 'białasów' znowu bardzo mało, wszystkich których widziałem przez cały dzień mogłbym policzyć na palcach. I to tylko rąk. Na plaży sporo ludzi, aczkolwiek stosunek meżczyzn do kobiet wynosi jakieś 30 do 1. I wszyscy raczej ubrani, nawet faceci zwykle kąpią się w koszulkach, o kobietach nie wspominając.
Jeśli chodzi o jedzenie to na naszym topie znajduje się nieodmiennie 'sweet lassi' i 'masala tea', z którą polubiliśmy się w pociągu i to uczucie jest niezmienne. Ceny za lassi różne; w Mumbaiu płaciłem 30 rupii, tutaj 50-100 rupii. Co kurort, to kurort:)