Bangkok wita nas wysoką temperaturą, mimo, że po północy jest 28 stopni. Metro już nie chodzi, nie ma też kantorków z 'pre-paid taxi', które pamiętałem z ostatniej wizyty. Bierzemy więc standardową taksówkę, rozliczaną z licznika i płacimy za dojazd do centrum 450 bathów (10 bathów to ok. 1 zł).
Bangkok jeszcze nie poszedł spać, więc jemy pysznego pad thai na ulicy (30b), popijamy piwem i zanurzamy się w Khaosan Road, naturalnie pełne ludzi. Tiaaaaaa....
Wstajemy oczywiście późno i ospale kierujemy się na miasto. W międzyczasie zmieniamy hotel, bo ten zarezerwowany w booking jest jedną z gorszych dziur, w których zdażyło mi się nocować; brudno, w pokoju niedopałki papierosów i na dodatek jedno małżeńskie łóżko. Czyli hotelu Place Inn absolutnie nie polecam, za to położony obok Roof Garden jest całkiem sympatyczny. Pierwszy kosztował 450b, drugi 600b, ale różnica w standardzie jest ogromna.
Chodzimy trochę po mieście, ale w tym upale jest to dosyć męczące, przeprawiamy się nawet do Wat Arun, Świątyni Świtu, gdzie można wdrapać się po stromych schodkach na kolejne kondygnacje. Koniec końców znowu lądujemy na Khaosan Road i wg starego scenariusza; coś do jedzenia, piwko i tym podobne atrakcje. Ciekawostka: wszędzie jest oczywiście pełno sklepów 7/11, ale w określonych godzinach nie można tam kupić piwa. Pewnie dlatego, że w knajpie piwo kosztuje dwa razy tyle.
Czas mija szybko i ani się człowiek obejrzał, jak trzeba wracać do hotelu, pakowanie i ruszamy dalej.