Rano plaża, słońce mocno daje, śniadanie z przenośnego kramiku, gdzie zgrillują kurczaka lub rybkę i dodatkowo zrobią świeżą sałatkę.
Wszystko, co dobre, niestety musi się skończyć, pakujemy się i wsiadamy na prom. Ko Samet będziemy wspominać bardzo pozytywnie; jest oczywiście rozrywkowo i komercyjnie, ale jakoś tak bardziej lokalnie i swojsko.
Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem, szerokim łukiem omijamy wszelkich agentów turystycznych, po przypłynięciu kupujemy standardowe bilety na 'big bus' do Bangkoku (173b). Nikt nie potrafi nam powiedzieć, o której dojedziemy; raz są to 2h, raz 3,5h. Rzeczywistość okazuje się jeszcze inna: na dworzec autobusowy Ekkamai docieramy po 4,5 godziny, ale to pewnie dlatego, że kierowca naprawdę się wlókł, jak ognia unikał tras szybkiego ruchu i dodatkowo objeżdzał wszystkie małe wioski, żeby zgarnąć/wypuścić pasażerów.
Wsiadamy w tzw. Sky Train (kolejka naziemna) i po jednej przesiadce lądujemy w miejscu przeznaczenia. Kolejka naprawdę przyjemna nowoczesna, nie różni się od tych w Hong Kongu i Tokio. Ceny bilety jak warszawskie, w zależności od dystansu: 1,50-4,20 zł.
Mieszkamy obok sławnego Pat Pongu, zastawionego straganami, barami z tańczącymi na rurze (i nie tylko) dziewczynami oraz nachalnymi naganiaczami. Jakoś to wszystko można przeżyć, tym bardziej, że słońce juž zaszło i nie jest nieznośnie gorąco. Jakieś zakupy i pyszna kolacja w knajpie. Za 300-400 bathów na głowę, naprawdę można popróbować różnych rzeczy i poczuć niebo w gębie. Chyba się powtarzam, ale to jedzenie strasznie mi smakuje.