Pogoda wyśmienita, mocne słońce, więc robimy sobie poranną przebieszkę promenadą nadmorską, mijając po drodze wysokie hotele i apartamentowce. Od morza dzieli je tylko ulica, widok z okna: rewelacja. I to non stop, biorąc pod uwagę, że jest połowa stycznia a tutaj slonce i wystarczy krótki rękaw.
Śniadanie, pakowanie i piechotą na pociąg, który jedzie na lotnisko. Po drodze jeszcze bulwar Rotschilda, czyli, jak nam mówili, elegancka część miasta. Polemizowałbym bym. Jakoś gubimy drogę, więc musimy mocno przyśpieszyć, żeby zdążyć i mocno zziajani wpadamy na peron dosłownie 3 minuty przed odjazdem pociągu. W środku kulturka i już po kilkunastu minutach jesteśmy na lotnisku. Teoretycznie powinniśmy tu być 3h przed odlotem, żeby oddać się rozkoszom długiej kontroli, ale pomyślałem, że to bez sensu i do sali odpraw wchodzimy jakoś 2,5 h przed odlotem. Żeby oszczędzić czas już w pociągu ukradkiem przebraliśmy się w długie spodnie i cieplejsze rzeczy (w Polsce minus dziesięć). Faktycznie: zanim jeszcze dostaliśmy boarding passy musimy odpowiedzieć na wiele pytań dot. relacji międzyludzkich, bagażu, itd. Panią niepokoją moje syryjskie, libańskie i egipskie stemple w paszporcie, dokładnie chce wiedzieć, co robiłem w tych krajach i czy przypadkiem, nie daj Boże, nie mam tam znajomych. Ciekawe, co by było, jakbym powiedział, że jednak kogoś tam znam... Potem jeszcze dokładne przeszukanie bagażu podręcznego i już koniec formalności. Małe zakupy w duty free i wsiadamy do samolotu.
Tutaj czeka na nas tradycyjny batonik i szklanka wody...
Warszawa faktycznie mroźna...