Samolot Jetfly nie pierwszej młodości, ale za to pełniuteńki, pewnie ze względu na cenę przelotu, 299€. Jest nawet trochę rodaków, ale głowę daję sobie uciąć, że żaden nie przyleciał tym samym lotem z Wawy, co my.
Lotnisko na Zanzibarze malutkie; wysadzają nas na pasie, krótki spacerek do busa, który podwozi nas do terminala (nazwa trochę na wynos). W toalecie sprzątający dyskretnie upomina się o tipa... Kolejka po wizy (50$ od głowy, można płacić kartą) i odbieramy bagaże. Trochę z tym schodzi, bo wszystko odbywa się ręcznie: z jednej strony obsługa lotniska podaje walizki na kontuar z drugiej tłum turystów próbuje się dopchać i odebrać bagaże... Jeszcze tylko kantor, wymieniam 100$ i staję się posiadaczem kilkunastu tysięcy tańzanskich szylingów i w końcu wychodzimy na zewnątrz. Tutaj pomału zostajemy sami, jesteśmy chyba jedyni, którzy nie przyjechali na zorgaznizowane wakacje, nikt na nas nie czeka, żaden pilot i transport. W informacji turystycznej mówią, że taxi do miasta kosztuje 25$ i już są jacyś chętni, żeby nas zabrać. Odmawiamy i próbujemy wyjść z lotniska, byle dalej od tłumu naganiaczy i taksówek. Startegia się sprawdza, przy wyjeździe znajduje się chętny, który wiezie nas do miasta za 10$.
Kierowca zaofiarował też pomoc w znalezieniu hotelu; pierwszy do którego podjeżdża kosztuje 135$ za noc - sporo za dużo, ale drugi, za 45$, już się mieści w budżecie. Pokoje czyste, przestronne, z łazienką, wifi i śniadaniem - jest ok. Hotel nazywa się Princess Sahme Lodge, jest tuż obok targu rybnego i starego portu.
Trochę odpoczynku i idziemy zobaczyć miasto. Po drodze jemy coś w knajpie pełnej tubylców, ale niestety, źle trafiamy - jest mało smacznie. Szwendamy się trochę bez celu, ciągle opędzając się od naganiaczy, przewodników i obnośnych sprzedawców. A jest trochę tego towarzystwa i żadnemu białemu nie przepuszczą. To wszystko trochę męczące, tym bardziej, że jest wściekle gorąco. Wracamy odsapnąć do hotelu i wychodzimy dopiero na tzw. night food market, czyli nocny targ z jedzeniem, spragnieni afrykańskich przysmaków. I znowu rozczarowanie; w zasadzie dwa rodzaje stoisk, jedno z kawalkami mies, ryb, itp. na patykach i drugie z Zanzibar pizza. Ale muszę przyznać, że sok z trzciny cukrowej z imbirem smakuje wyśmienicie. I samosa też. Ale z wieczora naganiaczy i sprzedawców jest jeszcze więcej, w zasadzie nie ma minuty, żeby ktoś do nas nie podszedł nie próbował się zaprzyjaźnić i czegoś wcisnąć. Strasznie to upierdliwe, więc szybko się zmywamy do hotelu.