Wstajemy z zamiarem popłynięcia na Prison Island, gdzie było więzienie, potem szpital a teraz rezerwat żółwi i hotel. Pyszne śniadanie i wychodzimy na palące słońce. Już przy porcie ktoś nam oferuje swoje usługi; chce 20$ od głowy za rejs na wyspę połączony z nurkowaniem. Tyle samo chcieli w hotelu, więc żadna to atrakcja, wczoraj na targu padały już ceny w granicach 20$ za dwoje, ale przy wielu osobach na łodzi. Po chwili podchodzi drugi i dobijamy targu, 20$ za rejs i cała łódź dla nas. Wypływamy z portu, właściciel oddaje mi ster i sam idzie się zdrzemnąć na dziób. Nie ma to jak, szczera, prosta twarz Słowianina, któremu można zaufać... Dopływamy na Prison/Turtle Island, rajska plaża, piasek, mnóstwo rozgwiazd, jest fajnie. Płacimy po 4$ za wstęp i wchodzimy do parku pełnego żółwi. Jest ich tu grubo ponad sto, na pancerzach farbą mają napisany wiek, najstarszy ma ponad 190 lat. Ciekawe, skąd wiedzą, że aż tyle, i czy co roku rozpuszczalnikiem ścierają liczby i piszą nowe?
Wszystkie żółwie są potomkami dwóch par przywiezionych z Seszelów i tak się mocno rozmnożyły. Taaa, nie wiem, czy jest aktualnie jakaś pora godowa, ale mamy okazję poobserwować, jak tworzy się małe żółwiki, to znaczy jajeczka, z których one się potem wylęgną. Samiec wydaje przy tym zbliżone do ludzkich dźwięki; stęka i otwiera szeroko pysk i ma zamglony wzrok, niezły czad. Miał 135 lat i jeszcze daje radę:)
Więzienie zaminione w szpital a aktualnie w restaurację i hotel może być, potem płynie,y na pobliską rafę, trochę ponurkować. Rafa w porównaniu do egipskiej raczej słaba, mało kolorowa i prawie bez ryb. Za to turkusowa woda - marzenie.
Wracamy na stały ląd, chcemy jeszcze trochę pochodzić po mieście zanim ruszymy dalej. W planach mamy Nungwi, miasto na północy Zanzibaru, ok. 60km od Stone City. W temacie środka transportu myślimy o lokalnym dalla-dalla, który oczywiście wszyscy odradzają; bo jedzie powoli, wszędzie się zatrzymuje, jest tłok. Jeden tubylec nawet usiłował mi wmówić, że dalla-dalla jest złe, bo jeśli zdarzy się wypadek, to nie dostaniemy odszkodowania, zupełnie odwrotnie niż w przypadku taksówki. Taaaa...
Znowu ktoś zagaduje, oferuje transport i okazuje się, że jego przyjaciel może nas zawieźć do Ngungwi. Nie zależy nam zbytnio, więc cena jedzie w dół - do 15$. Umawiamy się w naszym hotelu na 17:00 i idziemy jeszcze trochę pochodzić. Zanurzamy się w wąskie uliczki, oglądamy dom, w którym urodził się Freddie Mercury (tak, tak, właśnie tutaj), wszędzie masa sklepików, sprzedawców, samozwańczych przewodników, itd. Jeden nawet przykleja się do nas, z tekstem, ze chce się zaprzyjaźnić. Jego przyjaźń jest oczywiście krótka, bo jak mamy się rozstać, życzy sobie zapłaty za swoją paplaninę o Freddym, różnicy między drzwiami arabskimi i indyjskimi i o tym jak łatwo można się zgubić w Stone City (a miasto to kilka uliczek na krzyż)...
Taksówka spóźnia się o godzinę, ale to Afryka, nikt się nie śpieszy (pole, pole - powoli, powoli i hakuna matata - no problem). W końcu wsiadamy i jedziemy.