Poranne zamieszanie z busikami, ale w końcu siedzimy we właściwym, dowożą nas na przystań w Krabi. Jest jeszcze trochę czasu, więc jemy pad thai na śniadanie i popijamy tajską herbatą (poprzednia była świetna, teraz to zwykły Lipton, do którego można dolać mleka).
Prom pełen turystów, cały pokład zawalony plecakami. Pogoda się przejaśnia, w końcu pojawia się słońce. Ale nie na długo, w pewnym momencie obsługa przynosi jakieś brezenty i pieczołowicie zasłania stos plecaków i walizek. I faktycznie - 5 minut później już kropi a chwilę później leje. I tak jeszcze kilka razy, jak w filmie z Bollywood, raz słońce, raz deszcz. Po drodze wysadzamy ludzi na wyspie Ko Pu i mamy jeszcze jeden krótki postój podczas którego transfer ludzi w obie strony odbywa się bez przybijania do brzegu, po prostu do promu dobijają łodzie.
Na przystani promowej na wyspie (po tajsku wyspa to Ko) Lanta masa naganiaczy taksówkowych i tuktukowych. Działają nam na nerwy, więc chyba jako jedyni zamiast skorzystać z ich usług, majestatycznym spacerem opuszczamy przystań. Kilkaset metrów dalej zaczyna się miasteczko i stragany, ponieważ nie wiadomo, jak daleko przyjdzie nam iść, pokrzepiamy się naleśnikiem z kokosem i czekoladą, mniam. Ruszamy w drogę, pewnie dosyć śmiesznie wyglądając objuczeni. Przy najbliższej okazji postanawiam sprawić sobie tabliczkę z napisem: 'No, thank you', bo przez te 2-3km marszu jesteśmy zaczepiani przez dosłownie każdego kto ma jakikolwiek pojazd i używa go w celach zarobkowych. A było ich sporo. My tu dreptu, dreptu, parno strasznie i znowu zaczęło padać. Czemu?
Hotel, który wybraliśmy na bookingu zauroczył nas bambusowymi chatkami na plaży, hamakiem i ceną: 720 baht. Ale nic nie rezerwowaliśmy, bo wyglądało na to, że wybór spory, a Tajlndia należy do tych państw, gdzie w on-linie wcale nie jest taniej.
Więc idziemy, deszcz pada a my szukamy. W końcu jest: Rann Chalet Beach Side. Od razu nam się podoba - małe, minimalistyczne chatki, do plaży kilkadziesiąt metrów, wszędzie działające wi-fi. Bierzemy, i to od razu na dwie noce. Cena nawet niższa - 600bathów za noc. Chatka niedaleko ulicy, trochę słychać ruch, ale hamak na tarasie to rekompensuje.
Przy ulicy dużo knajp i rozmaitych punktów usługowych; oddajemy rzeczy do prania (40baht za kg) i coś jemy. Potem jeszcze wieczorny spacer po plaży Klong Dao, przy końcu której jest nasz hotel. Sama plaża jest ok, chociaż miejscami trochę kamieni, ma w sumie jakieś 2-2,5km. Przy plaży sporo knajpek, ale mocno wyludnione, gdzieniegdzie tylko ktoś siedzi, dużo zamkniętych. zresztą tak samo, jak przy ulicy. Nie wiem z czego żyją ich właściciele, ale chyba nie z turystów...
Siedzimy na tarasie i kontemplujemy otoczenie i zaczyna się najlepsze: w jednym z barów przy ulicy, nazywa się bodajże Country Music zaczyna grać jakiś zespół. Dzieli nas ze 200m i ulica, ale jakieś bliżej mi nie znane warunki akustyczne powodują, że słychać, jakbyśmy siedzieli pod sceną. Na dodatek muza, którą grają, jest jakaś makabryczna. Grają do jakiejś trzeciej nad ranem i oczywiście w tym czasie nie pozwalają zmrużyć oka. Masakra!