Jeszcze lepsze niż wczoraj śniadanie, tym razem w altanie na podwórku, zielona trawka, itd. Idylla normalnie. Pogoda wygląda na fajną, więc w tramwaj i jedziemy na tutejsze Kabaty (stacja Kabatas). Tam kupujemy bilety na hop on-hop off tour po Bosforze (25l od głowy) a ponieważ mamy trochę czasu do odjazdu, idziemy do pobliskiego pałacu Dolmabahce. Nie wchodzimy do środka, za to siadamy w kafejce nad Boforem i pijemy turecką kawę.
Rejs zaczyna się w Kabatas, potem przystanek Besiktas (ale to zaledwie kilkaset metrów dalej), następnie Emirgan i potem po azjatyckiej stronie Bosforu Kucuksu, Beylerbeyi i powrót. Na każdym z przystanków można wyjść i mniej więcej za godzinę jest kolejny prom. My wysiadamy na Emirgan i na Beylerbeyi. Generalnie słabo; to pierwsze to promenada, sporo ludzi, trochę knajpek, bez rewelacji, ale słońce świeci. Efekt psuje ciągły korek na ulicy ciągnącej się obok. Za to na naszym drugim przystanku bezskutecznie próbujemy dostać się na most łączący Europę z Azję, a nie jest łatwo. Plątanina dróżek, przejść podziemnych i w końcu się poddajemy, zresztą wygląda na to, że ten most jest całkowicie zamknięty dla ruchu pieszego. Wszędzie tylko samochody i samochody, zresztą stojące w korku...
Z Kabatas drapiemy się pod górę do placu Taksim i tu rozczarowanie: ten plac to ni pies ni wydra, jakiś taki chaos budowlany naokoło, na ziemi kostka, asfalt, żwir, beton. A na dodatek wszędzie masa ludzi, do walentynkowej atrakcji w postaci serca, gdzie można sobie zrobić zdjęcia straszna kolejka, zresztą niekoniecznie par odmiennej płci:)
Zmywamy się stamtąd czym prędzej i idziemy w stronę Galata Tower. Droga biegnie ulicą Istiklal. która jest pełna, ale to naprawdę pełna ludzi, morze głów po prostu. Przedzieramy się przez ten tłum, po drodze masa sklepów i knajp i w końcu dochodzimy do Galata. Dopiero zaszło słońce i myślę sobie, że dobrze by było wejść na górę i popstrykać jakieś zdjęcia, ale kolejka do wejścia niemożebna... Ok, spróbujemy następnym razem, to pewnie przez niedzielę i te Walentynki. Schodzimy w dół i tramwajem wracamy do Beyazit, nieźle wykończeni.
Tak na marginesie i bez wnikania w szczegóły: tego dnia odwiedziliśmy jeszcze turecki szpital Haseki. Po tej wizycie wiem, że mimo całkowitej nieznajomości lokalnego języka można się zarejestrować, opłacić wizytę, być przyjętym przez lekarza, dostać receptę i poświadczenie wizyty. Dodam, że w szpitalu nie natknęliśmy sie na nikogo, kto mówiłby w jakimkolwiek znanym nam języku, a było ich łącznie cztery. Tylko doktor mówił 'a little bit'. Jakoś dało radę, ale za to nie dało rady w niedzielę wieczór znaleźć działającej apteki w 14milionowym mieście. A naprawdę próbowaliśmy, z receptą w ręku.
Do hotelu wracamy naprawdę zmordowani...