Kolejny lot, Kuala Lumpur - Lombok i lądujemy przed 19-tą. Tu jeszcze lepiej, lotnisko malutkie, ale momentalnie rozładowany ruch, wszystko sprawnie i szybko. Na dodatek wszyscy uśmiechnięci i oczywiście znają angielski.
Przy wyjściu niezły tłum, ale okazuje się się, że czekają na bliskich, którzy przylecieli z KL. Tak w ogóle patrząc po twarzach i po tobołach, to widać, że większość była tam za chlebem. Łapiemy taxi, zastrzegamy, że ma włączyć licznik i jedziemy do Kuty, na południe wyspy. Mniej więcej półgodzinną podróż kierowca umila nam opowiadając o swoich dwóch żonach (jest muzułmaninem - wolno mu), które ciągle chcą od niego kasy, a jedna od czasu do czasu nazywa go małpą i wtedy on ją karci. On ma 48, ona 26 lat i jemu ta sytuacja odpowiada, nawet mówi, że może weźmie sobie trzecią, chociaż już te dwie się nieźle kłócą...
Nocujemy w Spot Bungalows, miał nieźle opinie i jest bardzo tanio, jak na pierwszą noc - powinno być ok, potem czegoś poszukamy. Niestety bungalowy są tuż przy ulicy i jest dość głośno. Na kolację grillowana barrakuda i kalmary - pycha. Ceny w Indonezji bardzo przystępne. Generalnie Kuta mocno zapyziała, jakieś sklepiki i knajpki po obu stronach drogi, którą pomykają skutery, itd. Jakoś mało imprezowo, ok. 23-ej wszyscy grzecznie idą spać.