3:50 pobudka, herbata, śniadanie, zwijanie obozu i pomału zbieramy się do wymarszu. Nasz namiot trochę na uboczu, porterzy jeszcze składają namioty, oczywiście wszędzie ciemno, nagle patrzę a przewodnika i grupy już nie ma. Pytam porterów, gdzie poszli ten niewyraźnie pokazuje kierunek. Musieli wyjść przed chwilą, szkoda, że nikt nie powiedział słowa, ale zaraz ich pewnie ich dogonimy. Dobrze, że mamy czołówkę, ale tylko jedną, ścieżka wąska nad samym jeziorem, idziemy. Po jakichś 5 minutach gubimy drogę, decydujemy się wrócić. Całe szczęście porterzy jeszcze nie ruszyli, więc idziemy razem. Jest ciemno i pod górę, czasami trzeba się wdrapywać na kilkumetrowe ściany. Dobrze, że w końcu wschodzi słońce i robi się jasno, bo zdążyłem się już trochę poobijać. W końcu doganiamy grupę, która jest mocno rozciągnięta ze względu na Chinkę i po ok. 3h docieramy do Senaru Rim (2.461m), czyli tu gdzie powinniśmy nocować w dniu wczorajszym. Kilka fotek, herbatników, woda i idziemy dalej, nie ma czasu. Niezły widok na jezioro i na Rinjani. Jest prawie ósma rano a przed nami zejściu do Senaru na 601m, wg planu to też jakieś 6h marszu. Na początku kamienie, potem idziemy jakby przez sawannę, następnie przez dżunglę, na drzewach widać małpy. Nie trzeba już skakać po głazach, ale zejście też nie jest zbyt przyjemne, szczególnie pod koniec, kiedy nogi normalnie odmawiają posłuszeństwa. Zejście zajmuje nam 5 godzin, ale pod koniec mam już dosyć. Wpisujemy się do księgi, że opuszczamy park, jeszcze tylko drepczemy do ulicy, wskakujemy na pakę i wiozą nas do biura. Jest 14:00, więc wygląda, że spokojnie zdążymy na Gili. Jakiś sok, nawet można się trochę umyć, jest wi-fi, jakieś maile, itd. Pytam kiedy ruszamy do Bangsal, słyszę, że wkrótce i że mamy mnóstwo czasu. Ten mija i w końcu ok. 15:30 zwożą resztę naszej grupy, czyli Chińczyków i Algierczyka. W międzyczasie sprawdzamy w Google Maps odległość do portu w Bangsal i okazuje się, że potrzebujemy 1,5h żeby tam dotrzeć. Robię małą awanturkę i po chwili już wszyscy siedzimy w aucie. Niby nie jest daleko, jakieś 60km, ale po tych drogach może być problem. Kierowca jedzie strasznie nerwowo, hamuje, trąbi, przyśpiesza, widocznie przejął się misją dowiezienia nas na czas. I słusznie.
Koniec końców wysadza nas przy tej samej knajpie co zwykle i oddaje w ręce kolesia od promów (tego samego, co ostatnio). Jest 16:55, ale wszyscy spokojni, koleś wypisuje bilet i mi go wręcza, pokazując, żebyśmy poszli do portu (jest tam jakieś 800-1000metrów). Kurna, chyba go pogięło, pytam, o której jest łódź, mówi, że o 17:00 a ja mu pokazuję, że już jest 16:58 i z nietypową dla mnie stanowczością żądam natychmiastowej podwózki do łodzi. Zadziałało i po chwili jedziemy na dwóch skuterkach. W porcie jesteśmy na styk a tu niespodzianka, okazuje się, że ostatnia regularna łódź na Gili już odeszła. Widocznie zapełniła się wcześniej... Masakra, Bangsal w porównaniu do Gili jest bardzo słaby i nie uśmiecha nam się spędzenie tu nocy. Całe szczęście, koleś, który nas podwiózł na skuterze gdzieś się zakręcił, dał komuś w łapę i mamy zapewnione miejsce na jakieś łódce z transportem mebli. Odjazd za pół godziny, całe szczęście. Ruszamy nawet wcześniej, pasażerów jest nawet kilku, widziałem, że jeden płacił kapitanowi 4k za dwie osoby, więc nie za dużo. 15 minut później - Gili Air, w końcu...
Podsumowując cały trekking: widoki niesamowite, ale bardzo duży wysiłek fizyczny, jest ciężko. Warunki spartańskie, wyposażenie średnie, ale jedzenie nadzwyczaj smaczne. Personalnie zweryfikowałbym trochę plan, żeby zamiast walki o przetrwanie dostarczyć uczestnikom trochę więcej przyjemnych wrażeń. A już na pewno wskazane jest, żeby przewodnik w miarę swobodnie porozumiewał się po angielsku i miał kontakt z wycieczką. Chociaż próby dogadania się Chińczyków z Indonezyjczykiem po angielsku były naprawdę śmieszne:)