Zniesmaczeni fastfoodowymi śniadaniami jemy płatki z mlekiem w motelu, jeszcze zakupy w Family Dollar i jakieś duperele na mieście (magnesy 8-12$). Auto i jedziemy do Grand Canyon, jakaś godzina drogi. Pomału dojeżdżamy, widzę po lewej Visitor’s Center, chociaż nawigacja mówi, że jeszcze kawałek. Staję a to Imax w center nawet nie sprzedają biletów. Pizza w Pizza Hut i kawa, ochydna zresztą. Dojeżdżamy do bramek, tu szybciutko kupuję kartę America the Beautiful (wejście do wszystkich parków narodowych przez rok - 80$) i jesteśmy na terenie parku Grand Canyon. Parkujemy, gadam z rangerką i ustalamy plan. Najpierw idziemy do pobliskiego Mather Point. No i widzimy to cudo, widok spektakularny:) Niestety, zrywa się wiatr, jest potwornie zimno, wracamy założyć coś ciepłego i się ogrzać. W jakiejś budce kupujemy herbatę i kawę. Również paskudna i też ląduje w śmietniku, jak ta poranna. Już wiem, czemu Starbucks zrobił tu taką karierę.
Ciutkę się ociepla, robimy zdjęcia i podziwiamy. Idziemy Rim Trail do muzeum geologicznego i wracamy busem do Visitor’s Center. Jest co podziwiać, co chwila można robić zdjęcia, ale one i tak nie oddadzą widoków. Wypogodziło się, pogoda fajna do chodzenia. Ludzi oczywiście sporo, najgorsze są wycieczki, bo komasują się w jednym miejscu.
Jedziemy autem do Grand Canyon Village i tam kolejne punkty widokowe, schodzimy nawet na jakiś szlak, ale tylko kawałek.
Robi się późno, chcemy zdążyć na zachód słońca do Desert View Watchtower, rangerka mówiła, że o 19:50. Dojechaliśmy ok. 19:10 i byliśmy w zasadzie na styk. Trochę ludzi, robią zdjęcia, kontemplują widok, nawet mówią po cichu. Widok świetny, w dole widać rzekę Kolorado, malutka w porównaniu do wysokich ścian kanionu. Trochę zdjęć i lecimy, daleka droga przed nami.