Pobudka wczesnym rankiem; taxi na dworzec autobusowy (70k VND), tam kupujemy bilet do Cat Ba, wyspę przy zatoce Ha Long. Bilet obejmuje przejazd na wybrzeże, łódkę na wyspę i transfer do miasta. To wszystko za 220k VND, czyli ok 10$ od osoby. Dystans nie jest daleki, ale cała podróż trwa ok. 5h, z czego 3h zajmuje pokonanie 100km na wybrzeże. Ale co się dziwić, jeśli wszędzie są skutery, kierowca wolno jedzie i na dodatek ciągle trąbi. Poza czasem wszystko przebiega dosyć sprawnie, dojeżdżamy/dopływamy na miejsce i zaczynają się schody. Feralne święta spowodowały, że jest tutaj masa ludzi i to niestety wpływa niekorzystnie na ceny i nasze próby ich zmniejszenia. Pokoi nie ma lub są o wiele droższe niż w Hanoi, za rejs do Ha Long chcą podobne pieniądze jak tam. Cóż, zniechęceni tym wszystkim chcemy nawet wracać z powrotem. Tym bardziej, że pogoda jest słaba. Ale w końcu udaje się: znajdujemy pokój za 250k VND i wynajmujemy łódkę na prywatny rejs po zatoce Cat Ba. Ma być podobnie, jak w Ha Long, tylko bliżej i mniej tłocznie. Pokój oczywiście nie jest najwyższych lotów, ale trudno, co robić, to tylko jedna noc. Łódka jest drewnianą krypą napędzaną pyrkoczącym motorkiem a 'skiper' nie zna słowa po angielsku. Ale faktycznie widoki w zatoce są niesamowite, sterczące z wody skały, urokliwe miniaturowe plaże. Na jednej z nich zresztą lądujemy i mamy okazję trochę popływać. Jest fajnie, tym bardziej, że nagle wyszło słońce i całkiem mocno daje. W sumie to wszystko trwa sporo ponad 3h, pod koniec jest trochę monotonnie, bo krajobrazy cały czas takie same, ale uważam, że warto. Widoki są naprawdę niezłe. Wracamy i idziemy na miasto, czy raczej na miasteczko. Jemy ananasa, pijemy sok z kokosa, jemy wietnamską zupę. Generalnie trwa fiesta, na głównej ulicy miasta, tutejszym Monciaku, przewalają się tłumy i świętują, pewnie jutrzejsze 1 maja. W pewnym momencie zauważamy wśród ludzi jakiś popłoch, zaczynają się krzątać, zwijać kramy, odpalać skuterki, przyśpieszają kroku. Co się okazuje: z nieba najpierw spada kilka kropel, za to potem rozpętuje się burza z piorunami. Ledwo się schowaliśmy w grupie pod jakimś parasolem, bo padało naprawdę ostro. I to całkiem długo, więc w końcu przytuliliśmy się do jakieś knajpki i przy piwku chcieliśmy przeczekać ulewę. Niestety knajpa tradycyjnie została zamknięta o 24:00 a deszcz ciągle lał, całe szczęście, że ze zmienną częstotliwością. Do miejsca naszego pobytu docieramy całkowicie zmoczeni i całkiem zmoczone są nasze rzeczy, które suszyły się na balkonie po wycieczce łódką. Gospodarz oczywiście poszedł spać, wcześniej ryglując drzwi. Budzimy go i sami kładziemy się spać.