Oczywiście po nocnych atrakcjach wstajemy dosyć późno. Dzień zaczynamy od uregulowania kwestii noclegu; idziemy do szefowej i po krótkich negocjacjach uzyskujemy poprzednią cenę. Teraz na miasto: metrem do stacji Tsim Sha Tsui, potem promem na wyspę Hong Kong. Koszt promu to 2,5 HK$, czyli ok 1 pln. Na wyspie robimy sobie dłuższy spacer po businessowej cześci miasta i wjeżdżamy kolejką (tramwajem) na Peak. Czas oczekiwania umilamy sobie oglądaniem historii linii na szczyt, funkcjonuje już ponad 100 lat, interesujące. Ludzi sporo i po raz kolejny widzę, że azjatyccy turyści nie zważają na nic i prą do przodu, jak szaleni, szczególnie gdy stawką jest zajęcie dobrego miejsca. Nie jest łatwo, ale też jakoś udaje nam się usiąść i podziwiać naprawdę niezłe widoki. Po krótkiej jeździe jesteśmy na górze i idąc do platformy widokowej musimy przejść przez całe centrum handlowe z pamiątkami, itd. W końcu docieramy i tu już przestaje być fajnie. Na dole było ciepło, tymczasem na szczycie wieje masakryczny wiatr i wszyscy trzęsą się z zimna. My również, bo jesteśmy w krótkich spodenkach i t-shirtach. Zimno rekompensują niesamowite widoki na wyspę i Kowloon. Wieżowce, widok na zatokę i całą panoramę miasta po prostu zbija z nóg. Warto było odstać swoje w kolejce i dopłacić za taras widokowy. Gdzieś czytałem, że to najładniejsza panorama miasta na świecie i chyba coś w tym jest.
Na dół i szybko do powrotnego promu, bo o 20:00 zaczyna się iluminacja i warto ją obejrzeć z drugiego brzegu, czyli z Kowloon. Iluminacja jest ok, ale cały czas jesteśmy pod wrażeniem widoków z góry. Znowu się włóczymy bez celu, jakieś zakupy i wstępujemy gdzieś na coś ciepłego. Co ciekawe, niby jesteśmy w Chinach, ale żeby napić się herbaty musimy iść do McDonaldsa. Masakra!
Staramy się iść wcześnie spać, bo jutro Disneyland, ale nie za bardzo to wychodzi.