Nasz przewodnik okazał się dosyć sprawny i faktycznie do zmroku objechaliśmy wszystkie ważniejsze miejsca w Hampi, robią wrażenie, szczególnie kunsztowne zdobienia świątyń i wszędzie leżące ogromne głazy. Nie zdążyliśmy tylko do świątyni Ganesha, indyjskiego boga szczęścia, bo po drodze złapał nas masakryczny deszcz. Najbardziej imponujący jest punkt widokowy, na głazach, położony na szczycie na tyłach świątyni. Trochę akrobatyki i można wspiąć się na kilkumetrowe głazy by podziwiać naprawdę niezłe widoki. Skały były mokre po deszczu, więc razem z córką musieliśmy korzystać z pomocy naszego przewodnika, żeby się tam wdrapać. Ale naprawdę warto. Najbardziej imponująco musi tu wyglądać zachód słońca, którego nam nie będzie dane oglądać ze względu na zachmurzenie.
Teren Hampi jest spory, to ponad 20 km kwadratowych a ruiny są porozrzucane w wielu miejscach. Po terenie kręci się (głównie na skuterkach) nawet sporo białych, dawno ich tylu nie widziałem.
Dwa słowa o okolicy: biednie, drogi fatalne, szałasy i sklecone z dykty chatki. Żal patrzeć miejscami.
Na nocleg lądujemy w Hospet, w hotelu (700 rupii za noc) jest nawet wifi. Kolacja na mieście; chyba najsłabsza z tych, które jedliśmy w Indiach.
Nasz przewodnik sugerował, żebyśmy się z nim rozliczyli, ale dałem mu tylko część kasy, co potem okazało się słuszne.
Nadrabiam zaległości w poczcie, Skypie, itd. i znowu kładziemy się ok. 1-ej w nocy.