Wstajemy skoro świt, w okolicach 5-ej, bo o 5:40 ma przyjechać kierowca i podrzucić nas do busa. Potem jeszcze gdzieś błądzi po ulicach i zbiera kolejnych pasażerów. Jeździ, jeździ, w końcu wyjeżdzamy z miasta a busa jak nie ma, tak nie ma. Z kierowcą pasażerami zero kontaktu - bariera językowa. W końcu na moją prośbę dzwoni do kogoś z kim można się porozumieć po angielsku i okazuje się, że pojedziemy bezpośrednio do Koh Kong i to bez dopłaty. Cieszymy się, bo będzie szybciej, lepiej a wczoraj za 'shared taxi' chcieli od nas 120-150$. A my zapłaciliśmy 14$ od głowy
Droga generalnie ok, jest nawet kawałek autostrady, ale co jakiś czas, bardziej na południe jest sporo odcinków bez asfaltu, pełnych dziur i wypiętrzeń, jakby po jakimś katakliźmie. I nikt tego nie naprawia...
Ok. 12-ej jesteśmy w Koh Kong, ostatnim po stronie Kambodży miasteczku. Nawet jeżeli wcześniej przez chwilę myślałem, czy by się tu nie zatrzymać, od razu przechodzi mi ochota; zabita dechami dziura. Dwoma skuterami, za kilka dolarów jedzimy do granicy, tam dosyć pusto, przejście dużo słabiej uczęszczane niż to w Poipet. Dookoła sporo naganiaczy i pośredników próbujących coś uszczknąć od wjeżdżających i wyjeżdzających. I jak zauważyłem, są całkiem skuteczni. Granica przez chwilę zamknięta z powodu wizytacji, ale w końcu bez większego żalu opuszczamy Kambodżę.
Co ciekawe, Tajlandia wita nas deszczem i to takim mocnym, krótkim, ale intensywnym.
Kilka słów w kwestii Kambodży: jest biednie i niestety każdy biały jest traktowany jako potencjalny dawca dolarów. Infrastruktura turystyczna bardzo słaba, trudno uzyskać podstawowe informacje, często są one sprzeczne. Angkor Wat jest wart zobaczenia, ale poza tym jest raczej słabo, bo trudno nazwać atrakcją turystyczną dwa miejsca kaźni reżimu Pol Pota w Phnom Phem.