Dreptamy do przystani skąd o 9:00 mamy transport na Phuket. Po drodze tajski naleśnik i shake. Prom standardowo raczej brudny i klejący, ale można przynajmniej kupić kawę:)
Do Phuket płyniemy ponad 2h, w międzyczasoe okazuje się, że najlepszą formą transportu do Patong/lotnisko/gdziekolwiek jest mini bus lub taxi, na które bilety sprżedaje uczynny agent turystyczny. To znaczy jest to najlepsze rozwiązanie dla organizatorów, bo nie wiem, czy dla turystów. Ale kończą nam się bathy i na tą wysublimowaną (400bath lub 600b) usługę nas po prostu nie stać. Na stałym lądzie wymieniam trochę dolarów i sam próbuję zorganizować jakiś transport. Ale wszyscy jakby się zmówili i jak mantra powtarzają: 600 za taxi i 400 za minibus. Zresztą po chwili opcja minibus się kończy i zostaje tylko taxi. Przyzwyczajeni do innych cen ostentacyjnie pytamy którędy do miasta i po prostu wychodzimy z przystani. Jak patrzyłem na mapie, do Phuket Town nie jest daleko, przejdziemy się kawałek i tam na pewno coś znajdziemy. Ale jest gorąco. Co chwila ktoś się zatrzymuje i zagaduje, więc w końcu po jakichś targach jesteśmy w klimatyzowanym busie i jedziemy na plażę Patong, gdzie wczoraj przez booking.com zamówiłem hotel. Time Out się nazywa, lokalizacja świetna, tuż przy plaży (i przy ulicy) 5 minut drogi od największej imprezowni na wyspie a może i w całej Tajlandii, osławionej ulicy Bangla. Hotel trzy gwiazdki, klimatyzacja, cena okazyjna, bo 850bath. Na zdjęciach świetny, w rzeczywistości trochę gorzej, ale jest klimatyzacja i nawet lodówka, więc nie wybrzydzam, szczególnie za te pieniądze. Wejście do hotelu przez Subway:)
Idziemy na plażę i poza tym, że jest sporo ludzi i pozostawionych przez nich śmieci jest dosyć ładnie; szeroko, ładny piasek. No i do tego praży słońce. Efekt moim zdaniem najmocniej psują dwie rzeczy: woda, której daleko do przejrzystej i cumujące co jakiś czas motorówki, skutery, banany itp. mające zapewnić rozrywkę turystom. Poza tym wszędzie sporo Rosjan i samotnych starszych panów:)
Cieszymy się pogodą, opędzamy od natrętnych sprzedawców i jakoś mija nam dzień. Robimy zakupy (który to już raz...) i próbujemy załatwić jakiś transport na rano na lotnisko. I muszę przyznać, nie jest łatwo, wszyscy jakby się zmówili i krzyczą 700-1000 bath. A do lotniska tylko jakieś 35km, więc cena jak na Tajlandię mocno przegięta. Chodzę, gadam, targuję, rozmawiam z pośrednikami i bezpośrednio z taksówkarzami i nic. W końcu się poddaję, trafiamy na jakąś sympatyczną kobitę i kupujemy od niej taxi na lotnisko za 680 baht. Jej 'can noooooooot, seeeeeeer' cały czas brzmi mi w uszach. Chodziło oczywiście o niższą cenę:)
Wieczorem idziemy na Banglę i tam się dopiero dzieje: głośna muza, dziewczęta, naganiacze zapraszają na pingpong show i do klubów, ogólna impreza a wokół setki turystów. Jak ktoś się chce zabawić, to jest na pewno odpowiednie miejsce. Naganiacze i naganiaczki mocno nachalni i jest ich sporo, taki urok miejsca...
Cała Bangla nie jest długa i ona jest centrum nocnej rozrywki Phuketu, w uliczkach obok są co prawda jakieś bary, ale jest dużo spokojniej. Do hotelu wracamy późną nocą, czasu na sen znowu niewiele...
Nie napisałem jeszcze, że dzisiaj były 88 urodziny króla Tajalndii i to jest normalnie państwowe święto. I pewnie dzieńwolny od pracy, tyle, że akurat pechowo wypadła niedziela:) W każdym razie Tajowie kochają swojego króla i w jego urodziny rozstawiają wszędzie ołtarzyki z jego wizerunkiem (podobne, jak na nasze Boże Ciało). Stały takie na Phi Phi (wczoraj) i na Phuket również. Dodatkowo ubierają się się w żółte koszulki z napisem 'Bike for Dad'. Jak pytałem, o co chodzi, to się okazało, że za kilka dni wszyscy wsiądą na rowery, żeby zademonstrować swój szacunek do króla. Nawet naganiacze i niektóre kobiety sprzedające swoje wdzięki na Bangli miały żółte koszulki:)