Lądujemy ok. 6-ej rano, walizki i do taksówki. Lotnisko jest jakieś 40km od centrum i transfer ma potrwać około godziny. Bus do centrum kosztuje 12$ znajdujemy taxi za ok. 42$ (750 peso), więc przy czterech osobach wychodzi nawet taniej. Trochę korków i około 8-ej jesteśmy w hotelu. Za taxi płacę kartą, ale pierwszy raz widzę taki wynalazek, że czytnik kierowca nakłada na telefon komórkowy i to działa.
Hotel w samym centrum, przy głównej ulicy, tuż obok Obelisku, niby ma cztery gwiazdki, ale czas świetności dawno za sobą. Hotel Exe Colon.
Do recepcji wieczna kolejka, check-in teoretycznie o 15-ej, więc idziemy na śniadania gdzieś obok. Tanio nie jest, ale jak mówią, to najdroższy kraj Ameryki Łacińskiej. Ale chyba też najbogatszy, patrząc na przykład po samochodach. Po śniadaniu idziemy na spacer na Plaza de Mayo i oczywiście zaczyna padać i to mocno. Przemoczeni wracamy do hotelu, trochę czekamy i w końcu ok. 13-ej dostajemy pokoje. To duża ulga po nocy w samolocie i na lotnisku.
Trochę odpoczywamy, chodzimy po mieście i idziemy na kolację, oczywiście na sławnego argentyńskiego steka. Knajpa jest obok, znajdujemy ją w necie, La Estancia. Za sugestią kelnera zamawiamy specjalność zakładu razy cztery i po jakimś czasie na stół wjeżdża ogromna fura mięsa. Cztery grube, ogromne steki, każdy spokojnie większy niż moja ręka. Jeden pewnie wystarczyłby nam wszystkim, więc z bólem serca, ale nie jesteśmy w stanie zjeść tego wszystkiego.