Pobudka o 4:45, wsiadamy na skuter i jedziemy na Punthuk Setumbu, punkt widokowy, skąd można obejrzeć wschód słońca z widokiem na świątynię Borobudur. 15minut, 2k za parking i 30k za wejście od osoby plus kilkaset metrów schodkami w górę. Niestety, jest spore zachmurzenie, z ładnych widoków nici. Mimo wszystko pstrykamy trochę zdjęć, teren dobrze przygotowany pod turystów, huśtawki, platformy, ławeczki.
W drodze powrotnej podjeżdżamy jeszcze do dwóch świątyń: malutkiej, z darmowym wejściem - Pawon i większej, płatnej (jakieś grosze) - Mendut. Przy tej drugiej są stragany i upierdliwi sprzedawcy.
Trochę zmęczeni wracamy do hoteliku na śniadanie, tym razem nietypowo nieindonezyjskie, tost i naleśnik. Potem niedługa sjesta i czas iść, bo o 9:30 otwierają największą atrakcję, czyli Bodobudur. 15 minut spaceru, zaczyna się robić gorąco, słońce pali niemożebnie i jesteśmy. Ceny biletów to, jak na warunki indonezyjskie mocne przegięcie: 350k za dorosłego i 630k (45$) za bilet łączony do Borobudur i Prambanan. W porównaniu do innych cen to jakaś masakra, ale chcąc nie chcąc kupujemy ten łączony bilet.
Borobodur to jedna świątynia, podobno największa buddyjska na świecie, dobrze zachowana, warta zobaczenia. Turystów nawet nie dużo, może dlatego, że potwornie gorąco. Cały teren ładnie zagospodarowany, trawka, jakieś wydarzenia towarzyszące... Świątynię obchodzimy w pół godziny, słońce prawie pionowo, nie ma się gdzie schować. Wracamy, ale wyjście jest jakoś sprytnie poprowadzone labiryntem między straganami i się schodzi. Turystyka, jak zwykle w takich krajach przyciąga stragany, cwaniaków i żebraków. Do hoteliku wracamy ciutkę o 11-ej, czeka już taksówka, która za 250k zawiezie nas do Yogyakarty/Prambanan.